
Po drugiej stronie barykady
Dodany przez: Yanek - 2013-03-09 23:23:25 - 14889 unikalnych wyświetleń;
Na wstępie pragnę wyjaśnić, iż tak – jestem właścicielem największego polskiego sklepu internetowego związanego z tematyką m&a oraz trzeciego co do wielkości wydawnictwa mangowego. Jestem najbardziej nieobiektywną osobą, jaką można było by sobie wyobrazić do napisania tego tekstu. Jednocześnie jestem fanem mangi od ponad 18 lat, a w 2001 r. rozpocząłem przygodę z handlem na konwentach i wiem na ten temat więcej niż ktokolwiek z konwentowych sprzedawców. Tekst piszę ze swojej perspektywy, ale z doświadczenia wiem, że podpiszą się pod nim praktycznie wszyscy, którzy stoją po „handlowej” stronie barykady.
Na polski mangowy rynek AD 2013 składa się sześć wydawnictw mangowych, siedem sklepów stacjonarnych, pewna ilość sklepów internetowych oraz kilkanaście nieoficjalnych podmiotów zajmujących się handlem na allegro i/lub na konwentach – głównie pasjonaci i twórcy (rysowniczki). Około 50% reprezentantów tych grup pojawia się na polskich konwentach mangi i anime. Czasem prawie wszyscy hurtem, czasem ledwie kilka stoisk.
W powszechnej świadomości istnieje przekonanie, iż biznes mangowy to super lukratywne przedsięwzięcie, a uczestnicy mangowego rynku to krezusy. Niestety prawda jest dramatycznie inna. Wyjazd na konwent dla sprzedawcy wiąże się z olbrzymim kosztem, na który składa się: koszt stoiska, przejazd, nocleg, wyżywienie, opłacenie pracowników, dostarczenie towaru, dwadzieścia godzin stania na stoisku, brak odpoczynku w weekend itd. Z drugiej strony obrót poddany jest opodatkowaniu podatkami: VAT i dochodowym – co odbiera maksymalnie ok. 30% konwentowego obrotu. Oczywiście, każdy pewnie zaraz powie: „jak się chce zarabiać, to trzeba pracować i ponosić koszty”. I ja absolutnie się z tym zgadzam! Problem leży gdzie indziej. Na Zachodzie konwenty pełne są wystawców, olbrzymie stoiska przyciągają setki klientów, a koszty wystawienia się nie są mniejsze od tych polskich. Gdzie więc jest różnica? Powszechnie wiadomo przecież, że Polacy są bardziej obrotni od Niemców czy Francuzów – czemu więc nam idzie tak marnie?
Przyczyna jest bardzo prosta. Organizatorzy imprez w Polsce traktują sprzedawców konwentowych jak zło koniczne. „Upierdliwi, zawracający głowę, wymagający i jeszcze zarabiają kokosy”. Mało który organizator rozumie, iż to właśnie wystawcy są jedną z atrakcji konwentowych i magnesem przyciągających dodatkowych gości na ich imprezę. Prawie każdy wystawca ma pewną grupę wiernych klientów, dla których informacja o tym, iż pojawimy się na konwencie XYZ jest już wystarczającym powodem, aby także taką imprezę odwiedzić. Organizatorzy nie zauważają faktu, iż handlowiec ma duże możliwości i dużą chęć promowania siebie – co można sprytnie wykorzystać dla promocji imprezy. Zarówno duże firmy, które mogą np. wykonać wachlarze na konwent w dusznej sali czy dostarczyć smycze z swoim logo oszczędzając konwentowi wydatków, jak i małe działalności własne rysowniczek mogące choćby przygotować grafikę z maskotką konwentu mogą być zarówno olbrzymim odciążeniem dla organizatorów, jak i dobrym partnerem przy organizacji imprezy. Lepiej jednak olać partnerów i traktować ich jak utrapienie.
Na co to wszystko się przekłada? Na ultra-drogie ceny ławek (niewspółmierne z jakością imprezy), idiotyczne obostrzenia i koszty usług dodatkowych. Wpychanie stoisk w absurdalne miejsca, przez które pies z kulawą nogą nie przejdzie. Organizacja marnych imprez, tylko aby odbębnić kolejne 180h atrakcji i cosplay, bo w końcu „ludzie i tak przyjdą”. Brak empatii i chęci elementarnej współpracy z największymi profesjonalnymi stoiskami (mówię w tym wypadku o wszystkich stoiskach o wielkości powyżej sześciu ławek). Oszukiwanie na ilości konwentowiczów na imprezie – wmawianie, że jest 800, gdy zaś rzeczywiście na terenie imprezy jest ich raptem 400. Braku podstawowych dwustronnych umów, w których zabezpieczono by zarówno racje organizatora, jak i wystawcy. Oczywiście, są pojedyncze odstępstwa od powyższych standardów (czy raczej ich braku), ale to za mało, aby zaspokoić rozwojowe potrzeby całego rynku.
Rezultat będzie taki, iż zamiast iść ku górze, ku obopólnemu rozwojowi zarówno konwentów, jak i stoisk – ciągle drepczemy w miejscu. Powoli jeden za drugim odpadną wystawcy, pozamykają swoje biznesiki, a stracą na tym wszyscy mangowcy. Zresztą już tracą. Bardzo wielu z nich narzeka na zbyt wysokie ceny na konwentach. Ale jak mają nie być wysokie skoro za ławki, wieszaki, nadbudowy, zabudowy (dobrze, że jeszcze nie trzeba płacić za zużycie powietrza) trzeba zapłacić jak za zboże? Ekonomia jest nieubłagana. Skoro stoisko kosztuje dużo, to i ceny będą większe. A cierpi na tym przeciętny klient – mangowiec.
Co zatem powinniśmy zrobić? Zastrajkować? Nie przyjechać na jedną imprezę i liczyć, że organizatorzy się opanują? Usiąść wspólnie do stołu i ustalić wspólne zasady, przy nie spełnieniu których omijamy konwent z daleka? To pytanie kieruje do wystawców, ale nie tylko. Jestem otwarty na koncepcje. Myślę, że wszyscy doszliśmy już do takiego stanu zgorzknienia i niechęci do obecnych warunków, że albo coś z tym zrobimy, albo możemy się szykować na powolne wymieranie w dobie kryzysu.
Udostępnij |